Poniższy tekst jest fragmentem mojej niedawno opublikowanej autobiograficznej książki „W cieniu Jabłoni” ma stanowić zachętę do jej przeczytania.
Jedną z mych najbliższych przyjaciółek była moja imienniczka, Teresa. Mieszkała w sąsiedniej kamienicy, a poznałyśmy się na wewnętrznym podwórku przedzielonym siatką. Przyjaźń z Teresą opisałam dokładnie w wakacyjnych wspomnieniach o Juracie. Nie będę się więc powtarzać. Byłyśmy rówieśniczkami, chodziłyśmy razem do szkoły podstawowej i liceum aż do matury. Wiele czasu spędzałyśmy na zabawach w moim pokoiku. Rytm dzienny regulowały u nas pory posiłków. Punktualnie o drugiej zasiadaliśmy do obiadu, a o siódmej do kolacji. Wtedy mama przerywała zabawę słowami: ”Dziewczynki, żegnajcie się.” Polecenie musiała powtórzyć kilka raz, a i wtedy starałyśmy się przechytrzyć mamę żegnając się, robiąc znak krzyża. Mamie nie podobał się ten lekceważący stosunek do symbolicznego chrześcijańskiego gestu. Przyjaciółka musiała szybko zbierać manatki i iść do domu.
Z Teresą bawiłyśmy się zazwyczaj w lekarza. Ciocia i wujek, z którymi dzieliła mieszkanie, byli medykami i stąd prawdopodobnie wywodziło się jej zainteresowanie. Ja od dzieciństwa marzyłam aby studiować medycynę, ale mama skutecznie wybiła mi to z głowy.
– To nie jest zawód dla ciebie. Studia są ciężkie, a praca odpowiedzialna i trudna. Jesteś słaba i chorowita, nie dasz rady – powtarzała tak często, aż w końcu sama w to uwierzyłam. Wielokrotnie żałowałam, że nie poszłam za głosem przeznaczenia. Wiele lat później sfinalizowałam częściowo to marzenie uzyskując stopień doktora nauk medycznych. Ojciec też wyznał mi kiedyś, że gdyby dane mu było żyć po raz drugi, zostałby lekarzem.
Teresa obeznana była z zawodowym słownictwem wujostwa. Czasem dostawała od nich do zabawy skasowane instrumenty medyczne, na przykład metalową rozkręcaną strzykawkę ze szklanym cylindrem, oczywiście dla bezpieczeństwa, bez igły, albo zepsuty stetoskop, który nazywała fonendoskopem. Takie atrybuty dodawały autentyczności zabawie. Strzykawki, które robiłyśmy ze szklanych fiolek po lekarstwach, wbijając szpilkę w zamykający je korek, nie wytrzymywały konkurencji z prawdziwą strzykawką. Mimo lekarskiego żargonu, jaki używałyśmy w naszych zabawach, byłyśmy nadal bardzo dziecinne. Kiedy ogoliłyśmy pluszowemu misiowi brzuch przed operacją bardzo rozczarował nas fakt, że futerko nigdy mu nie odrosło.
Miejscem naszych wspólnych zabaw bywał często tak zwany dół. Dom graniczący z nasza kamienicą uległ zniszczeniu w czasie wojny. Zostały tylko fundamenty piwniczne z resztką sypiących się cegieł ścian działowych. Do dołu prowadziły schodki. Dla nas, nie rozpieszczonych dzieci wojny, było to wymarzone miejsce do zabaw. Ceglane ścianki tworzyły pokoje, a niski, wolno stojący murek, zamieniał się w kontuar sklepiku. Zimą zjeżdżałyśmy na sankach po stromych schodkach. Ktoś nawet wpadł na pomysł, aby skakać do dołu trzymając sanki między udami. Nie mogło to być wysoko, bo nikt nie doznał uszkodzeń przy tym karkołomnym wyczynie. Wędrowałam kiedyś z kolegą z przedszkola po wąskich murkach wzdłuż fundamentu. Każde ceglane wzniesienie było kapliczką, gdzie klękaliśmy, aby wziąć ślub. Na zakończenie przespacerowaliśmy się jeszcze wzdłuż występu, który leżał dość wysoko i miał szerokość jednej cegły. I tym razem obyło się bez wypadku.
Po drugiej stronie dołu było podwórko z prowizoryczną drewnianą chatką. Mieszkała tam samotna kobieta, którą nazywałyśmy Babą Jędzą. Kiedy zapuszczałyśmy się ukradkiem na jej podwórko, krzyczała na nas głośno i przeganiała bez pardonu. Kobieta hodowała kury. Wśród nich był i kogut, niezwykle czupurny i agresywny. Dotarł on kiedyś na nasze podwórko i wystraszył nie na żarty, wskakując mi na głowę i dziobiąc boleśnie. Unikałam go od tego czasu, ale los chciał, że straszył mnie nawet po śmierci. Właścicielka koguta postanowiła pewnego dnia przeznaczyć go na rosół. Odciętą głowę wyrzuciła do dołu. Znalazła ją Kryśka, dziecko ulicy, postrach wszystkich okolicznych, dobrze ułożonych dziewczynek. Z zakrwawioną głową koguta w ręku goniła mnie po ulicy aż na klatkę schodową i tam nią we mnie rzuciła. Na szczęście nie trafiła.
Kiedy trochę podrosłam i wolno mi było oddalić się od domu, bawiłam się często z dziećmi z sąsiedniej kamienicy. Prowadziły do niej szerokie schody z murkami zamiast poręczy. W murkach były miejsca wypełnione ziemią przeznaczone na rośliny ozdobne, ale rosły tam tylko chwasty. Schody te były dla nas okrętem, a murki służyły, w jakiś tylko nam dzieciom zrozumiały sposób, do nawigacji. Zabawa nie odbywała się oczywiście w zupełnym milczeniu. Kiedyś otworzyło się okno na parterze i rozgniewana kobieta zaczęła nas uciszać. Mieszkanie zajmował znany profesor matematyk, a kobieta była jego żoną.
– Uciszcie się natychmiast dzieciaki. Pan profesor pracuje i nie wolno mu przeszkadzać.
Spojrzałam na nią ze zdziwieniem i wyjaśniłam z godnością:
– Tu mieszka tylko jeden profesor, a w naszym domu wszyscy są profesorami i nikt na nas z tego powodu nie krzyczy i nie ucisza.
Teresa Urban