Do Bułgarii na wakacje jeździło się z Polski w latach 60-tych. Ceny były umiarkowane i wiele osób korzystało z możliwości spędzenia tygodnia lub dwóch nad ciepłym morzem. Ten model wakacji nie odpowiadał moim rodzicom. Jako dzieci nie wyjeżdżaliśmy nigdy za granicę tylko razem z mamą spędzaliśmy zazwyczaj lipiec nad Bałtykiem a sierpień w górach, podczas gdy ojciec, bezgranicznie oddany swojej pracy, dojeżdżał do nas na krótkie okresy. Teraz, prawie pół wieku później, wybrałam się w towarzystwie Małżonka do Bułgarii po raz pierwszy. Małżonek był tam kiedyś we wczesnej młodości i miał miłe wspomnienia. Wolałam nie pytać jakiej były natury.
Cel podróży był raczej przypadkiem a nie świadomym wyborem. Samolot odlatywał po południu, co mi odpowiadało ponieważ nie lubię zrywać się o świcie, lot był krótki, cena atrakcyjna jak na hotel z kilkoma gwiazdkami i all inclusive. Obecnie, jako emeryci nie potrzebujemy długiego fizycznego wypoczynku tylko trochę odmiany od codzienności. Ja osobiście potrzebuję także od czasu do czasu tydzień all inclusive, jako że to ja zapewniam Małżonkowi all inclusive przez cały rok.
W Burgas wylądowaliśmy późnym wieczorem, długo czekaliśmy na walizki, które w końcu pojawiły się na taśmie. Początkowo skierowano nas mylnie do szarego mikrobusu, a potem do dużego turystycznego autobusu, który miał zawieźć nas do hotelu. Zajęliśmy miejsca, ale autobus nie ruszał. Po dłuższej chwili powitał nas jeden z opiekunów grupy, wyraził nadzieję, że mieliśmy przyjemny lot i poinformował, że musimy jeszcze trochę poczekać, ponieważ dodatkowa przewodniczka, która w tej chwili jest zajęta, ma jechać razem z nami. W końcu pojawiła się w autobusie młoda panienka i nie przepraszając za spóźnienie przedstawiła się długim i trudnym do zapamiętania imieniem, które natychmiast zapomniałam. Następnie przedstawiła kierowcę o jeszcze dziwniejszym imieniu, wymawiając je z trudem. Szczerze mówiąc obojętne mi było jak mają na imię, życzyłam sobie tylko aby kierowca natychmiast nacisnął pedał gazu i ruszył. Następnie panienka poinformowała nas rezolutnie, że woda z kranu nadaje sie do picia ale ma dziwny smak i dlatego lepiej pić wodę butelkowaną, zebranie informacyjne odbędzie się w pobliskim kurorcie Sunny Beach, pieniądze lepiej wymieniać na mieście a nie w hotelu, samochód najbezpieczniej wynająć przez hotelową agenturę, temperatura w wodzie jest przyjazna a autobus zawiezie nas wszystkich po kolei do różnych hoteli. I tu nagle straciła pewność siebie, zaczęła na migi konferować z szoferem po czym ciągnęła dalej swą prelekcję. Inne autobusy dawno odjechały, a pasażerowie niespokojnie spoglądali na zegarki. Gdy umilkła na moment, aby zaczerpnąć oddechu Małżonek skorzystał z okazji i spytał czy nie mogłaby kontynuować opowieści podczas jazdy.
– Tak też będzie – odrzekła z przekonaniem, ale speszyła się, straciła wątek i w końcu dała znak szoferowi aby ruszył.
Zrobiło mi się jej żal ale jednocześnie odetchnęłam z ulgą. Nadal mieliśmy szansę aby napić się piwa zanim zamkną hotelowy bar. Zdążyliśmy. Ze szklankami w dłoni zasiedliśmy na tarasie przy stoliku, gdzie siedziała już para Niemców. Sąsiedni stolik okupowała grupa Polaków, dał się również słyszeć rosyjski i norweski. Poczuliśmy się obywatelami świata. A potem, trochę zmęczeni udaliśmy się do pokoju, który okazał się nad podziw elegancki, miał luksusową łazienkę i wygodne łóżka. Przy uchylonych drzwiach balkonowych z powiewającą firanką zasnęliśmy ukojeni szumem fal.
Wczesnym rankiem obudził nas śmiech mew i szum sztucznego wodospadu. Można zostać zbudzonym przez mniej przyjemne odgłosy. Pokój, wychodzący na wschód, skąpany był w pomrańczowym świetle prześwitującym przez firanki w tym kolorze. Z balkonu widać było morze, a po drugiej stronie zatoki stare miasto, Nessebar. Mimo wczesnej pory leżanki nakryte już były plażowymi ręcznikami, a wielu gości rozkoszowało się poranną kąpielą.
Wzmocnieni pożywnym śniadaniem doszliśmy do wniosku, że wcześniejsza decyzja aby nie pójść na zebranie informacyjne była błędna. Nie planowaliśmy wprawdzie udziału w żadnych zbiorowych wycieczkach ani nie sądziliśmy, że dowiemy się czegoś o Bułgarii czego Małżonek by nie wiedział, jednak zwiedzenie znanego kurortu Sunny Beach mogło być interesujące. Ale jak się tam dostać? W pisemnej informacji biura podróży nie było na ten temat ani słowa. Może napisano coś w broszurce, którą dano nam w autobusie. Broszurka została w pokoju, ale recepcja znajdowała się zaraz obok. Najprościej będzie zadzwonić do opiekuna grupy. Muszę tutaj wyjaśnić, że należymy do tej nielicznej grupy zacofanych ludzi nie posiadających telefonu komórkowego. Pozwolono nam jednak zadzwonić z hotelowego aparatu. Opiekun natychmiast odebrał telefon, ale upłynęła dobra chwila zanim odpowiedział na pytanie. Już o godz 10:10 autobus miał nas odebrać, ale nie z hotelu, tylko z przystanku przy głównej ulicy.
– Dlaczego tak wcześnie? – wykrzyknęliśmy, bo było już pięć po dziesiątej i należało biec na złamanie karku, aby zdążyć. Usłyszeliśmy jeszcze głos recepcjonistki domagającej się ponad 4 euro, nieprzyzwoicie dużo, za lokalną rozmowę. Musi się uspokoić, nie zdążyliśmy jeszcze nawet wymienić pieniędzy.
W połowie drogi ujrzeliśmy nadjeżdżający autobus. Zasapani wsiedliśmy do czerwonego piętrusa jakby żywcem wziętego z londyńskiej ulicy, przypominającego także nocny autobus z książek o Harry Potter, ratujący z opresji adeptów szkoły czarodzieji. Autobus ruszył w drogę w kierunku Sunny Beach odległego o 7-8 kilometrów zatrzymując się przy innych hotelach. Poinformowano nas, że autobus nie będzie wracał i drogę powrotną musimy odbyć indywidualnie. Niektórzy goście zaprotestowali, nie mieli butów odpowiednich na taką wędrówkę. Pocieszono nas, że można wziąć lokalny autobus jadący główną ulicą. Po trzech kwadransach jazdy polecono nam wysiąść. Ostatni odcinek, będący rodzajem krajoznawczej wycieczki, mieliśmy pokonać pieszo. Droga prowadziła wzdłuż bulwaru z pasmem bujnej zieleni po środku oraz sklepami i restauracjami po obu stronach. Nasi przewodnicy chronili się przed słońcem trzymając nad głowami informacyjne broszury. My turyści nie mielimy nic do ochrony. Łysina Małżonka zaczęła przybierać niepokojąco czerwony odcień. W końcu, w towarzystwie trzech przewodników, szwedzkiego, duńskiego i norweskiego dotarliśmy do celu, restauracji nad brzegiem morza. Trzech przewodników widocznie nie wystarczało, mieliśmy poczekać na czwartego. Spotkanie planowano na godzinę jedenastą ale dopiero po pół godzinie pojawił się spóźnialski.
– Czy są tu jacyś Duńczycy? – spytał.
Nie było. A wtedy ku zdumieniu wszystkich zabrał głos duński przewodnik. Na początek zachęcił, aby ci co go nie rozumieją podnieśli rękę. Wszystkie ręce uniosły się w górę i tak pozostały podczas całej jego przemowy. Doszliśmy do wniosku, że zebranie nic nam nie da, dopiliśmy resztki cienkiego białego wina, którego jedyną zaletą było to, że gasiło pragnienie i dyskretnie opuściliśmy restaurację. Ponieważ główna ulica z autobusem przechodziła poboczem miasta zdecydowaliśmy się aby iść plażową promenadą całą drogę aż do hotelu. Lubimy piesze wędrówki. Szliśmy długo a pytając od czasu do czasu o drogę dawano nam sprzeczne informacje. Dopiero gdy niemal dotarliśmy do starego Nessebaru i ujrzeliśmy po drugiej stronie zatoki grupę zabudowań z naszym hotelem po środku, zorientowaliśmy się gdzie jesteśmy. W ostatniej chwili zdążyliśmy na lunch, który właśnie się kończył. Obiecaliśmy sobie, że nigdy więcej nie odwiedzimy Sunny Beach i dotrzymaliśmy obietnicy.
Po południu zabawiliśmy się w plażowiczów. Morze Czarne, bynajmniej nie czarne tylko szare, z wodą prawie nie słoną i nie za czystą, było tego dnia spokojne. Lekko zmarszczona powierzchnia unosiła się tylko nieco aby potem opaść z westchnieniem. Ale następnego dnia morze się rozgniewało. Masy wodne stawały dęba jak rumaki o białych pienistych grzywach i z wściekłością uderzały o brzeg. Tyle siły, energii i bez żadnej korzyści. Nie daje się pływać w gniewnym morzu. Niemożliwa była także kąpiel w basenie, gdzie hordy rozhukanych dzieciaków celowały do siebie strumieniami z pistoletów wodnych. Ratunkiem stał się wspaniały kryty basen wyłożony biało-niebieską mozaiką, otaczający stylizowaną bizantyjską ruinę z wielkich głazów i łukowych sklepień z czerwonej cegły. Miałam uczucie że pływam w cesarskim pałacu.
Rosyjskie rodziny z dziećmi i bezdzietni Norwegowie stanowili w naszym hotelu dwie dominujące kategorie gości. Rosjanie obecnie dużo jeżdżą i w wielu kurortach jest ich więcej niż Niemców, którzy na ogół tworzą największą grupę. Małe Rosjaneczki to urokliwe stworzenia, te szczuplutkie dziewczynki o delikatnie rzeźbionych rysach, włosach gładko ściągniętych do tyłu i upiętych na czubku głowy w twardy precelek, ze swymi wzruszająco delikatnymi łopatkami przypominającymi pączkujące skrzydełka, poruszające się lekkimi kroczkami niby miniaturowe baletniczki.
Ostry kontrast w stosunku do Rosjaneczek stanowiła para norweskich olbrzymek, które pojawiły się pewnego dnia w jadalni, zdecydowanie nie dzieci, a dwie dojrzałe kobiety, prawdopodobnie matka i córka o formacie XXL. Obie cierpiały na nadwagę, ale to nie otyłość tylko ich potężne cielska niesione przez grubokościste szkielety, grube rysy twarzy, olbrzymie dłonie i stopy, były ponad przeciętność. Starsza, matka, miała siwe kręcone krótko obcięte włosy, pomarszczoną szyję i lekki wąsik podczas gdy córka ze swymi siwiejącymi rozpuszczonymi włosami do pasa przypominała prehistoryczną Walkirię.
Ciekawsze było przyglądanie się dzieciom i mieliśmy do tego wiele okazji w pobliskim Nessebar. To historyczne miasteczko, słusznie będące na liście światowego dziedzictwa UNESCO, czarowało uliczkami w bałkańskim stylu z drewnianymi altankami nadwieszonymi nad parterem. Podobno było tu kiedyś ponad 40 kościołów, teraz w większości zamienionych w ruiny. Bizantyjskie kościoły budowano z cegły z łukami zdobionymi rzędami okrągłych ceramicznych płytek połyskujących w słońcu jak dna butelek. Tu i ówdzie wśród ruin, na prowizorycznych estradach odbywały się występy pieśni i tańca dzieci szkolnych. Z nostalgią obserwowaliśmy uczniów w sukienkach i bluzach z marynarskimi kołnierzami, galowymi strojami dla dziewcząt i chłopców z okresu, kiedy sami byliśmy dziećmi. Potem widywaliśmy marynarskie ubrania już tylko u matrosów w służbie czynnej. Dziewczęta w czerwono-białych sukienkach ze wstążkami wplecionymi w warkocze albo zespół taneczny w chabrowych kostiumach przybranych białymi pomponami i w miękkich kozaczkach z białego misia, były rozkoszą dla oka, owe niewinne dzieci, którym pozwolono być dziećmi a nie śpiewającymi imitacjami idoli.
Jedzenie jest istotnym elementem na urlopie a all inclusive daje świetną okazję do degustacji nowych dań. Bułgarskie jedzenie nie należy może do szczytów sztuki kulinarnej, ale na bufetowym stole zawsze można było znaleźć coś smacznego na przykład pikantny biały serek typu fety, którym rozkoszowałam się codziennie razem z pomidorami, ogórkami, białą fasolką, cebulką dymką posypując wszystko siekanym koperkiem i pietruszką. Od pewnego czasu przedkładam ryby nad mięso. Każdego dnia podawano nam je w różnych postaciach, wędzone, w grubych plastrach podobne z wyglądu i smaku do węgorza, albo w occie, prawdobnie śledzie a także ryby z grilla. Gdy pytałam o ich nazwy odpowiedź zawsze była ta sama, skumbria, co jest odpowiednikiem naszej poczciwej makreli. Pewnego razu u obsługującego grill smutnego staruszka, który akurat smażył jarzyny i miniaturowe kotleciki, zamówiłam tylko porcje jarzyn a zrezygnowałam z kotlecików. Staruszek posmutniał jeszcze bardziej i wcale nie poweselał kiedy Małżonek zamówił ich czubatą porcję. Małżonek ubóstwia kotlety z przysmażoną skórką. Kiedy, jeszcze jako chłopiec, wracał ze szkoły do domu na obiad, jego babcia miała zwyczaj kroić kotlety w poprzek aby podgrzały sie szybciej na patelni i miały one wtedy dużo przysmażonej skórki. Małżonek potrafiłby skonsumować kilka porcji kotlecików ale powstrzymała go perspektywa biegów do Nessebar i z powrotem aby spalić nadmiar kalorii.
Pewna mewa czuła się uprawniona do korzystania z hotelowego all inclusive. W porze śniadania siedząc wysoko na słupie śledziła co dzieje się przy stolikach. Gdy jakiś nieroztropny gość pozostawił na moment swój talerz bez nadzoru mewa opróżniała go do czysta z plasterków sera, salami i naleśników. Jadła żarłocznie ryzykując udławienie wiedząc , że ma zaledwie parę chwil na ucztę. Goście przy sąsiednich stolikach nie płoszyli ptaka tylko z widoczną satysfakcją obserwowali rozwój wydarzeń. Po powrocie obrabowany gość miał zabawną minę, po zdziwieniu następowało rozczarowanie, poczym pogodzony z losem z rezygnacją udawał się ponownie do bufetu, aby uzupełnić braki. A mewa siedziała już na słupie i z udanym roztargnieniem czyściła sobie pióra.
Któregoś wieczoru, gdy siedzieliśmy na tarasie z drinkiem w dłoni obserwując zachód słońca namówieni zostaliśmy przez kształtną panienkę z napisem Animation na obcisłej trykotowej koszulce do zagrania w bingo. Nigdy przedtem nie graliśmy w bingo. Z jakiegoś powodu bingo jest dla mnie etapem poprzedzającym poruszanie się z „balkonikiem”. Jest to w pewnym sensie początek końca i mimo osiągnięcia wieku emerytalnego nie dojrzałam jeszcze do gry w bingo. Małżonek uważał jednak, że nie należy robić przykrości kształtnej panience w obcisłej koszulce. Zagraliśmy z czystej uprzejmości. Oczywiście nie udało się nam wygrać, ale stymulacji umysłowej należy szukać gdzie indziej.
All inclusive zapewnia dostęp do różnorodnych napoi z „wysokooktanowymi” włącznie.
Przed wyjazdem do Bułgarii moja przyjaciółka z lat młodzieńczych, Bambi, wspomniała, że będąc tam kiedyś w młodości, częstowano ją na plaży drinkiem „Witaj słoneczko”. – Zamówcie taki drink na plaży i wypijcie za moje zdrowie – poprosiła.
Kiedy złożyliśmy zamówienie młody hotelowy barman zamyślił się głęboko. – Nigdy nie słyszałem o czymś takim. Zamiast tego proponuję państwu modną plażową alternatywę „Sex on the beach”.
Inne czasy, inne drinki!
Teresa Urban
czerwiec 2012