Doszli do Rynku. Weszli w ulicę handlową, a tam bezlik ludzi i harmider. Stukot kół tramwajowych, szum motorów, nawoływania muezinów handlu, dochodzące z głośników sklepowych. W tle słychać disco dochodzące z „fast foodów”, które miesza się ze skowytem świdrów pracujących w budynku otoczonym budowlanym płotem.
Przystanęli, popatrzyli chwilę na przechodniów walących we wszystkich kierunkach. „Chmurni i gburni” – zauważył Dżeki głośno. Byli na ulicy, którą kiedyś nazywano Pańską, potem Główną, a jeszcze potem Grundmanna. Po przyłączeniu miasta do Polski w 1922 roku nosi niezmiennie miano 3 maja.
Uwagę ich przykuły niezwyczajne jak na tę ulicę dźwięki. Metalicznie brzmiący fortepian. W mig rozpoznali, czyje to granie. Ketil Björnstad i jego Prelude 13. Dopiero po chwili spostrzegli, że dźwięki płyną z katarynki Wacia.
– Aż tutaj dotarł!– zareagował żywo Piter. Nie znał nowej idei biznesowej Wacia. Dotąd sprzedawał koszyki w swojej budce. Piter zachodził tam często, żeby sobie z Waciem pogawędzić.
– Wacio, toś ty teraz jest centrum kultury w tym mieście. A miałeś tylko pleść i sprzedawać, co wyplecione – z wyraźnym ożywieniem Piter zaczepił operatora katarynki. Obwieszona była koszykami, podstawkami, trzepaczkami. Wacio nie kręcił korbą. Zamiast wałka melodycznego używał modelu z komputerowym programem, nadającym dźwiękom fortepianu katarynkowy klang.
– Jedni plotą głupstwa, a ja plotę koszyki. Co lepsze? Ludzie się chętnie zatrzymują, nawet coś tam kupią. Zachwyceni delikatną muzyką, wzruszą się nawet i wdzięczniej na subtelnie tkane plecionki spoglądają.
– Oj, Wacio, toś ty mistrzunio nowego handlu. Nie pożytek, a przeżycie się liczy – Dżeki uznał, że to dobry moment, by sobie z Wacia nieco podworować.
– Panowie, rozejrzyjcie się tylko jak ta ulica na psy zeszła. Kiedyś główna, elegancka, europejska. A teraz? Dunka – dunka dochodzi ze sklepów ze szmatami, które podobno rajcują mocno młodzież, a wszystko to chińska tandeta i podróba. A między nimi operatorzy sieci komórkowych, sklepy z alkoholem „24h”, w oficynach sex shopy. Elegancja się stąd zmyła. A to jedna z najdroższych ulic w tym kraju. Co z tego, że nowe centrum handlowe do dworca dokleili.
– A kiedyś elegancja tu gościła? – spytał zaczepnie Dżeki.
– Człowieku! Grundman Strasse, między Friedrichplatzem a Wilhelmsplatzem, to była elegancja nowej klasy industrialnej, witryna bogatego miasta. Ekskluzywne sklepy z konfekcją, kino, Banque de Silesie, sklep Hartmana, delikatesy Borinskiego… Panowie, tu była wtedy Europa! Kiedy przyłączono
w 1922 roku miasto do Polski, nadal było tu dobrze. Wielki dom handlowy Baendera, konsulaty, banki. No ale potem przyszli komuniści, miasto czas jakiś nazywało się Stalinogród i przez lata komuny było stolicą Czerwonej Katangi. I wszystko się tu starło w jedną bryję bylejakości. Zresztą, co ja wam tu będę opowiadał, wiecie to wszystko, razem tutaj dorastaliśmy.
Dżeki z Piterem spojrzeniem dali sobie znak, że czas się stąd zmyć.
– Poczekajcie, coś wam powiem. Jestem tu codziennie i widzę to wyraźnie. Ta tłuszcza, która się tędy przelewa, to inna tłuszcza niż dawniej.
– Dobra, Wacio, innym razem…
– Chwila, panowie. Powiem tak. Będzie dosadniej, ale w zgodzie z faktami. Pamiętacie, nieraz, za komuny, urządzaliśmy sobie orwellowskie kwadranse nienawiści. Za ekran służyła ulica. Pamiętacie, no nie? Bawiliśmy się w dosadne określenia mijanych typów. Były ćwoki, boroki, choć jedne to krzoki a inne pnioki. Były też przyjezdne mamlasy, fajanczarze, grzdyle i huncwoty.
– Były, szczony, dupki żołędne i menele. – Dżeki nagle się ożywił.
– No właśnie, chodziły tędy różne łapserdaki, pokurcze, łazęgi… no i tapirowane meduzy, grubaśne damulki z lisem na kołnierzu…
– Chodziły też sztyfty z czarnymi obwódkami na oczach, ale ci szli z roboty – uzupełnił Piter.
– No właśnie – przytaknął Wacio – były przeróżne typy, wszyscy wtedy mieliśmy czarne kragle u koszul od tej cholernej sadzy. Nikt wtedy nie gadał o słynnych dziś pyłach nisko zawieszonych. Różne to jednak były typy, to co im było wspólne, to braki w uzębieniu i paznokcie w żałobie. A spójrzcie teraz, rozejrzyjcie się wokół. Co widzicie?
– Bycze ptysie, rozlane bysie, mamlaste serdele… – odparł Piter.
– Ha, no właśnie! Sam czujesz różnicę. Oni teraz wszyscy tacy sami, jakoś podobnie rozmamłani. Choć mogą być po kibolsku groźni. Znalazłem, panowie, określenie na tę nową glajchszaltację. – Wacio wyczekał, aż kompani okażą zainteresowanie wynikami jego badań. Nie doczekawszy się zachęty, przystąpił do konkluzji:
– To nowy gatunek mutantów. Nazywam ich wszystkich „Kurva People”. Tak, „Kurva People”, przez „v” – Wacio był wyraźnie kontent ze swego antropologicznego odkrycia.
Akurat nawinęła mu się klientka, więc poprosił gestem, by pozostali.
– Pięknie, pięknie – rzucił szybko Dżeki, chcąc od razu wiać. Zmęczyła go ewentualność zgłębiania tej kwestii. Piter wydał się bardziej rozbawiony tyradą Wacia, który po szybkiej transakcji, dzierżąc w ręku nowy banknot, kontynuował:
– Oni nie potrzebują już języka polskiego, ani żadnego innego. Komunikują się inaczej. Przy pomocy własnej bryi językowej. Frele podobnie, nawet te ładne, podobne rzygi z ust puszczają. Parę soczystych przekleństw i durnych określeń wystarcza za całość języka. Innych fraz nie używają. Nie ma znaczenia, czy to ślonzoki czy gorole, dziouchy czy sztyfty. Te same duchowe pokurcze, jeden zwarty gnuśny lud. – „Kurva People, naprzód Polska!”
Piter, wyraźnie uradowany konkluzją Wacia, dodał, udając tonem wykładowcę:
– Przeczytałem, że naukowcy zebrali ponad trzysta zwrotów, które zawierały słowa: k.rwa, ch.j, jeb.ć, pie.dolić. Okazało się, że najpilniejsi użytkownicy tych słów odznaczali się niezwykłą kreatywnością lingwistyczną. Potrafili użyć ich w ponad pięćdziesięciu funkcjach komunikacyjnych. Wyrażali wszystkie uczucia: dezaprobatę, pogardę, groźbę, a nawet zachwyt. Wacio, pomyśl, jakie to praktyczne. Po co im inne słowa. Te, co mają, do życia im wystarczają.
Dżeki się zaśmiał, Wacio posmutniał i dodał:
– Ty się śmiej. Wrócisz do tego swojego Sztokholmu i możesz mieć to wszystko w nosie. A ja żyję tu, pośród tego szajsu. Ten tłum, ta tłuszcza, ta Polska, są straszne…
Dżeki, żeby pokryć irytację i pożegnać zgrabnie Wacia, wyjął z kieszeni kamizelki notatnik, w którym notuje złote myśli:
– Posłuchaj Wacio, może to nie tłum, tylko ty nie znajdujesz klucza do rozumienia rzeczywistości. Przeczytam fragment zapisków mojego Mentora, znanego wam jako twórca Kwiatów zła. Oto fragment, który mówi o tym, czym jest tłum, zwłaszcza dla flaneurów, takich jak my:
„Tłum jest jego królestwem, jak powietrze królestwem ptaka, woda królestwem ryby. Posiąść tłum – oto jego namiętność i powołanie. Wielka rozkosz dla flaneura to zamieszkać w mnogości, falowaniu, ruchu, w tym, co umyka, co jest nieskończone… Człowiek zakochany w życiu wchodzi w tłum, niby do olbrzymiego zbiornika elektryczności… Jest to ’ja’ wiecznie niesyte ’nie–ja, w każdej chwili oddające je i wyrażające w obrazach bardziej żywych niż życie, zawsze niestale i ulotne”.
Dżeki zamknął notes. Zapadła cisza. Po chwili odezwał się Wacio:
– Pogięło was!
Byli skłonni zgodzić się z tą sugestią.
Zygmunt Barczyk