W ostatnich latach nastąpiła eksplozja wydawnicza. Ilość nowych tytułów pobija rekordy. Sama należę do grona samozwańczych grafomanów. A, co zadziwia jeszcze bardziej, to fakt, że na jednego autora-mężczyznę przypada kilka kobiet. Trudno to wytłumaczyć. Nie jestem feministką, tylko humanistką, nie tłumaczę sukcesów pań procesem równouprawnienia. Widocznie mają coś do powiedzenia i robią to w interesujący sposób.
Dość wcześnie zapoznałam się z angielskimi klasykami Jane Austen i sióstr Bronte, prekursorkami literatury romantyczno-obyczajowej. Jedną z mych ulubionych współczesnych powieściopisarek jest Irlandka Maeve Binchy. Pisze w konwencjonalny sposób o losach zwykłych ludzi, o przyjaźni, miłości – nie zawsze szczęśliwej, narodzinach i śmierci, sukcesach w pracy i nieudanych przedsięwzięciach. Łatwo jest rozumieć i polubić jej bohterów. Może dlatego, że zarówno Irlandia jak i Polska nie uległa sekularyzacji i nadal obowiązują tam dawne wartości oparte na chrześcijańskiej etyce. Gdy odwiedziłam Dublin, ze wzruszeniem zwiedzałam Trinity College, gdzie studiowało wiele bohaterek powieści Binchy.
Rosamunde Pilcher, brytyjska pisarka zyskała popularność powieścią „Poszukiwacze muszelek”. Jest to piękna, retrospekcyjna kronika rodzinna o trzech generacjach i tytułowym obrazie, którego nieoczekiwana wartość powoduje rozłam w rodzinie. Podczas czytania dostrzegłam małą, ale rażącą nieścisłość. Podczas spaceru boso brzegiem morza bohaterka rani sobie stopę o odłamek szkła. Pilcher błędnie wyjaśnia, że to morze wyostrzyło jego krawędzie. Wielokrotnie napotykałam na plaży stare odłamki szkla; obłe, zmatowiałe i wypolerowane przez morze połyskiwały wilgocią wśród innych kamyków. Ten fałsz sprawił, że zaczęłam wątpić w wiarygodność całej opowieści.
Nie wszystkie książki brytyjskiej powieściopisarki, Penny Vincenzi, były tłumaczone na polski. Powieści ”Niespodzianka” i ”Goście weselni” (w oryginale „Windfall” i „Another women”) czytałam z wielkim zainteresowaniem po szwedzku. W tej pierwszej bohaterka dostaje niespodziewane ogromny spadek, który umożliwia realizację wielu jej życiowych marzeń, stwarzając jednocześnie niebezpieczną pokusę, która zagraża rodzinnej stabilności. W drugiej niemal sensacyjnej opowieści przewija się multum postaci, prezentowanych szczegółowo i przekonywująco. Było to siłą tej powieści, ale słabością innej, której tytułu nie pamiętam. Tam autorka, aby ułatwić czytelnikowi orientację, przedstawiła we wstępie długą listę bohaterów. Niewiele to pomogło. Po kilku stronach, całkowicie zagubiona, zrezygnowałam z dalszego czytania.
Catherine Gaskin, urodzona w Irlandii i mieszkająca kolejno w Australii, Anglii i USA, chyba nie jest znana w Polsce. Jej powieść ”Ambassadörens kvinnor” („Żona ambasadora”) to opowieść o dwóch kobietach, żonach brytyjskiego arystokraty i zamożnego przemysłowca. Losy kobiet splatają się, ich mężowie prześcigają się we wpływach w świecie polityki i dyplomacji, podczas gdy Europa walczy z Niemcami o przetrwanie i przyszłość.
Maggie O’Farell to irlandzka autorka powieści „Ona pierwsza” („The hand that first held mine”). Akcja w pomysłowy sposób rozgrywa się równolegle w dwóch rodzinach, których pozornie nic nie łączy, a których losy nieoczekiwanie splatają się w ostatnim rozdziale. To opowieść o miłości, macierzyństwie, przypadku, a przede wszystkim o wartości jaką ma dla dziecka kontakt (lub przynajmniej wspomnienie) biologicznej matki, nawet wtedy, gdy dziecko jest dorosłe i ma własne dzieci. Ponieważ książkę tę wybrałam spośród innych przypadkowo, bez rekomendacji, mile zaskoczyło mnie, że autorka zyskuje na popularności dostając świetne recenzje. Moja intuicja czytelniczki i tym razem mnie nie zawiodła. Natomiast zawiodła mnie, przynajmniej pod pewnym względem, najnowsza książka O’Farell, o angielskim tytule „This must be the place” – chyba nie przetłumaczona jeszcze na polski. Powieść jest wyzwaniem dla czytelnika. Akcja toczy się na różnych planach. Każdy rozdział pisany jest z perspektywy innej osoby: głównego bohatera, jego drugiej żony, gwiazdy filmowej, reżysera, który ją wylansował, asystenta reżysera oraz dzieci z pierwszego i drugiego małżeństwa w różnych okresach życia. Czytelnik woli chronologiczną ciągłość. Pociąg nie powinien przyjeżdżać zanim nie wyjedzie. Życie bohatera komplikuje dodatkowo widmo, wspomnienie nieżyjącej już kobiety, co prowadzi do rozkładu rodziny. Autorka wkłada dużo wysiłku w analizę uczuć, a klinicznego opisu uporczywej egzemy u jednego z bohaterów nie powstydził by się żaden dermatolog. Język powieści jest niekonwencjonalny. Według nowoczesnej pisarskiej maniery zdania podrzędne uzyskują autonomię, a monosylabowe słowa upodabniają tekst do potocznej mowy. Mimo to jest to proza jest wysokiej klasy.
„Obiad w restauracji dla samotnych” (Dinner at the Homesick restaurant”) to jedna z wielu chwytających za serce powieści amerykańskiej autorki Anne Tylor. Jej proza jest ceniona, nagrodzona Pulitzer’em; Tylor to znawczyni ludzkiej natury o głębokiej wnikliwości psychologicznej.
Amerykańska powieściopisarka Marylin French zyskała sobie opinię feministki. Nie czytałam jej kultowej książki „Miejsce dla kobiet” właśnie z tego powodu. Ale gdy zapoznałam się dokładniej z jej twórczością, nie znalazłam tam żadnej wojującej feministki, tylko kobietę piszącą o typowym losie kobiet. Nierzadko zdominowane i lekceważone przez mężczyzn próbują wyrwać się spod ich władzy, często bezsilne wobec tego faktu, który autorka tylko stwierdza pozostawiając ocenę czytelnikowi. „Krwawiące serce” to opowieść o wielkiej miłości. Parę łączy pasja i namiętność, ale wszystko inne ich dzieli: zainteresowania, oceny, charaktery i zapatrywania. Aby związek był udany i trwały nie wystarcza samo pożądanie. „Matki i córki” to książka, która pomogła mi w analizie własnej relacji matka-córka. „Miłość może być ciężkim jarzmem” – to motto zaczerpnięte z tej książki do moich osobistych rozważań.
Amerykańska feministka Erica Jong prowokuje swoją prozą. Niepohamowany apetyt seksualny autorki emanuje z każdej strony książki. Pigułka antykoncepcyjna utorowała drogę swobodzie seksualnej. Partner, o którego wyborze decyduje przypadek, jest często do jednorazowego użytku i służy wyłącznie do zaspokojenia popędu. Odnosi się wrażenie, że wolna „miłość”, według Jong, jest mechaniczną potrzebą fizjologiczną. „Strach przed lataniem” to chyba najbardziej znana książka Jong. Czytałam ją we wczesnej młodości, początkowo z ciekawością, a później z niesmakiem. Należę do wymierającego rodzaju kobiet, dla których relacja z partnerem, to więcej niż erotyka. Oczekuję i zauroczenia romantyczną przygodą, i trwałego związku i jedności duchowej. Partner ma być przyjacielem, opiekunem, obrońcą, dać poczucia bezpieczeństwa, stanowić opokę, na której można polegać. Związek cielesny to dopełnienie, ukoronowanie relacji. Role kobiety i mężczyzny kształtowały się przez miliony lat. Kobieta to przede wszystkim matka dbająca o ognisko domowe, a mężczyzna to żywiciel i obrońca. Te role zapisane są w naszych genach. Emancypacja i równouprawnienie jest zjawiskiem ostatnich 100 lat, do którego natura nie zdążyła się jeszcze przystosować.
Amerykanka Judith Krantz, niezwykle utalentowana narratorka, zniewala czytelnika wyimaginowanym światem namiętności, luksusu i sławy. Mężczyzni jej powieści to atrakcyjni uwodziciele, kobiety pełne są powabu i czaru, a akcja rozgrywa się w świecie mody, reklamy, galerii sztuki, telewizji i filmu. Bohaterowie korzystają z przywilejów, jakie daje bogactwo, ale nie potrafią uchronić się przed wypadkami losowymi, które odmieniają ich losy. Blichtr, splendor i przepych nie są sensem życia, tylko nietrwałą politurą. Powieści Krantz przypominają pralinki. Po skonsumowaniu jednej, z chęcią sięga się po następne. Ze zdumieniem stwierdziłam, że w domowej biblioteczce mam aż siedem jej tytułów.
Muszę jednak z przykrością stwierdzić, że żadna z ostatnio publikowanych ksiażek nie wywarła na mnie głębszego wrażenia. Może straciłam tę zdolność, tak jak światłoczuły papier traci z czasem swą czułość. A może wybieram zbyt łatwe lektury. Jedynym wyjątkiem jest powieść Jojo Moyes „Zanim się pojawiłeś” („Me before you”). Powieść dostała mieszane recenzje. Ta najbardziej cyniczna, porównuje fabułę do bajki o Kopciuszku. Dla mnie była to wstrząsająca lektura. Romans bez przyszłości pomiędzy sparaliżowanym mężczyzną a jego opiekunką, aż do dramatycznego finału. Sytuacja mogła być jeszcze bardziej tragiczna, gdyby rodzina była uboga. Tu wszystkie fizyczne niedogodności rozwiązuje sztab wyspecjalizowanych opiekunów, a finał historii ma miejsce w szwajcarskiej klinice eutanazji. Powieść stała się bestsellerem i autorka postanowiła napisać dalszy ciąg, który, jak to często bywa w podobnych przypadkach, niezupełnie się udał. Autorka wprowadziła córkę ukochanego, grzech wczesnej młodości, dziewczynę o trudnym, antypatycznym charakterze. Zaaranżowała także następny wypadek i wiele scen rozgrywa sie w szpitalu, scenerii dobrze znanej z powieściowego pierwowzoru. Trudno było uwierzyć w wiarygodność fabuły.
Niedawno wpadła mi w rękę książka niemieckiej pisarki, podobno światowy bestseller, o francuskim sprzedawcy książek rekomendującym pewne lektury, jako leki na rozmaite psychozy. Nie wymieniam nazwiska autorki ani tytułu książki, aby nie robić im reklamy, a raczej antyreklamy. Pomysł fabuły wydał mi się oryginalny – miałam nadzieję, że wzbogaci mą wiedzę o mocy słowa, szczególnie teraz, kiedy sama piszę o książkach. Po interesującym wstępie akcja przeradza się w mało prawdopodobną farsę, a uczucia głównego bohatera w stosunku do kobiet, miłości swego życia i późniejszych przygodnych związków, są emocjonalnie zniuansowane w sposób, jaki żaden mężczyzna nie potrafiłby odczuć, o czym próbuje przekonać nas autorka. Ale czego można się spodziewać kiedy Niemka pisze o Francuzach? Nie dokończyłam czytania, co zdarza mi się bardzo rzadko.
Przypadkowo odkrytą książkę brytyjskiej pisarki Louise Doughty „Mroczny zaułek” („Kvinna inför rätta”) przeczytałam z zapartym tchem. Jest to psychologiczny dreszczowiec i dramat sądowy o kobiecie naukowcu wciągniętej w pozamałżeński związek oparty wyłącznie na pociągu seksualnym, który para finalizuje w ciemnych zaułkach Londynu. Ryzyko bycia odkrytym przez przygodnych przechodniów dodaje aktowi pikanterii. Akcja wymaga opisów zbliżeń, ale autorka nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku. Ta mroczna opowieść o zdradzie, seksie, kłamstwach i zbrodni, będąca jednocześnie wnikliwą analizą własnych wartości, trzyma w napięciu do ostatniej strony. Wielokrotnie nagradzana autorka zyskała duży rozgłos, a książka stała się bestsellerem tlumaczonym na wiele języków.
Na literackim firmamencie zabłysła ostatnio nowa gwiazda, Włoszka pisząca pod pseudonimem Elena Ferrante. „Genialna przyjaciółka” to pierwsza część cyklu powieści stwarzających iluzję autobiografii. Unikalna w literaturze, przekazana mistrzowską narracją, wnikliwa analiza okresu dorastania, natychmiast wciąga czytelnika. Ale główny wątek powieści, przyjaźń z patologicznie zazdrosną, nienawistną, przekorną i manipulatywną socjopatką, jest dla czytelnika niezrozumiała. Takich osób nie wybiera się na przyjaciółki.
Nie mam łatwego dostępu do aktualnych polskich wydawnictw. Do Polski jeżdżę na ogół z ręcznym bagażem, gdzie nie ma miejsca na książki. Niewiele pozycji przetłumaczono na szwedzki, a wolałabym czytać je w oryginale. Czasem pożyczam coś od przyjaciół. Tak poznałam Olgę Tokarczuk i jej „Dom dzienny dom nocny”. Podziwiam u Tokarczuk jej język. Sprawia on wrażenie, że autorka odkryła na nowo znaczenie słów stwarzając własny, rozpoznawalny styl. Niewielu pisarzy to potrafi. Mimo to książka deprymuje mnie i budzi niechęć. Patologiczne charaktery, okrucieństwo, mroczne, wręcz mistyczne tajemnice sprawiają, że trudno utożsamić się z bohaterami, są nieprzewidywalni, ich nieracjonalne zachowanie nie ma logicznego uzasadnienia. Lektura ta była dla mnie nurzaniem się w brudzie, nie wniosła nic pozytywnego poza niesmakiem.
Tokarczuk uważana jest za objawienie głównie przez Księgi Jakubowe. Jest to opowieść o żydowskim założycielu sekty nawiązującej do tradycji chrześciajńskich. Wydawało by się, że nie jest to temat, który może zafascynować rzesze czytelników, że nadaje się raczej na temat pracy doktorskiej dla teologa. Miałam w ręku tę niemal tysiącstronicową księgę. Po obiecującym początku zagubiłam się wśród równoległych wątków i licznych dodatkowych postaci, częściowo historycznych, a po części fikcyjnych. Książka jest wyzwaniem dla czytelnika, któremu nie byłam w stanie sprostać. Być może w sytuacji życiowej, w jakiej się wtedy znalazłam, potrzebowałam innych książek. Może kiedyś do nie wrócę. Niemniej podziwam autorkę za ogromny wkład pracy. Ostatnio, gdy w Sztokholmie przyjmowała prestiżową nagrodę literacką, sama wyraziła zdziwienie, że jej elitarna księga zyskała sobie taką poczytność i uznanie w szerokich kręgach.
Współczesną literaturę skandynawską czytam wybiórczo mimo łatwego dostępu. Dotychczas „Millennium” było dla mnie największym przeżyciem, ale od czasu do czasu znajduję perełki mniejszego kalibru.
Linn Ullmann, córka norweskiej aktorki Liv Ullmann i szwedzkiego geniusza filmu Ingmara Bergmana, zrobiła samodzielnie karierę pisarską. W swym cenionym przez krytykę debiucie, powieści „Zanim zaśniesz”, porusza problemy dysfunkcjonalnej ale pozornie normalej, zwykłej rodziny. Ludzie, mimo iż żyją obok siebie, mało o sobie wiedzą, są samotni. Potrzebują uczuciowego wsparcia. Autorka w subtelny i wnikliwy sposób analizuje ich stany emocjonalne. Pisząc ma zwyczaj powtarzać niektóre słowa czy frazy, aby nadać mocy temu, co chce wyrazić.
Mare Kandre, przedwcześnie zmarła pisarka, pisze z niesłychaną mocą, często o problemach dorastania. Bohaterowie jej opowieści to młodzi ludzie, czasem dzieci. Otaczający ich świat jest mroczny i niebezbieczny, budzi lęk i w nich i w czytelniku. Młoda bohaterka „Aliide Aliide” przeżywa niezwykle silnie, trywialne, codzienne wydarzenia; autorka odbiera i opisuje rzeczywistość przez pryzmat własnej nadwrażliwej osobowości. Być może dlatego, znaleziono ją martwą na skutek przedawkowania leków.
Lena Andersson, publicystka i dziennikarka, zaskoczyła szwedzki światek literacki powieścią „Samowolne postępowanie”, historią o nieodwzajemnionej miłości. Nie jest to jednak opowieść o miłości, tylko o obsesji. Nie ma tam żaru, namiętności czy zauroczenia, tylko zimna i natrętna, wręcz maniacka desperacja kuszenia żonatego mężczyzny, mimo związanych z tym upokorzeń. Andersson i McEwan mają ze sobą coś wspólnego – chłód i precyzyjną analizę, ale on robi to obiektywnie, podczas gdy ona z perspektywy opętanej, działającej z premedytacją kobiety błędnie tłumaczącej na swą korzyść każdą odmowną reakcję mężczyzny. Byłam na spotkaniu autorskim z Leną Andersson i odniosłam wrażenie, że ma osobowość zbliżoną do swej bohaterki. Podobno historia ta ma elementy autobiograficzne.
Naukowcy twierdzą, że na lekturę, która porusza nas do głębi, mózg reaguje stymulacją produkcji endorfiny, naturalnego, zbliżonego do morfiny narkotyku, który wprowadza nas w stan euforii. Kiedy kończę dobrą książkę czuję pustkę i żal, że to już koniec, tak jakbym żegnała się z przyjacielem. Kiedy mam zacząć nową, czuje niepewność czy ją polubię, podobnie jak przy pierwszym spotkaniu z nieznajomą osobą.
W czasach, kiedy młode pokolenie coraz mniej czyta, zaspakajając swe kulturalne potrzeby telefonem komórkowym, Twitterem czy Facebookiem, a tekst pisany zastępuje obrazkami-emojami, istnieje ryzyko, że ich mózgi, jako organy nieużywane, ulegną trwałej atrofii. Przekażmy dzieciom i wnukom tradycję czytanej książki.
Teresa Urban