Dawno temu, ze względów, o których tu nie wspominam, zmuszeni byliśmy czasowo wynająć nasz dom, chociaż chętnie uniknęlibyśmy tego doświadczenia. Trudno bowiem znaleźć godnych zaufania lokatorów. Ludzie z uporządkowanym życiem posiadają zazwyczaj własne mieszkania. Tylko ci, co przemieszczają się po świecie między krajami czy miastami, co zmieniają pracę albo ją tracą, ci co się rozwodzą, rodzaj miejskich nomadów z pogmatwanym losem – ci szukają mieszkań do wynajęcia. Oferta wynajmu na lokalnej tablicy ogłoszeń i w kilku agenturach szybko dała wyniki.
Idealny lokator ma stabilną ekonomię, jest uczciwy, mówi po szwedzku lub przynajmniej zrozumiałym angielskim, nie przeszkadza sąsiadom i nie zachowuje się w sposób rażąco odmienny, trudny do zaakceptowania przez mieszkańców osiedla. Wielodzietne rodziny nie są mile widziane. Para rodziców z jednym, co najwyżej dwojgiem dzieci to ideał. Potencjalni lokatorzy przychodzili na oględziny, ale nie obiecywaliśmy im nic pewnego. Ci, którymi nie byliśmy zainteresowani, dostawali wiadomość, że mamy w rezerwie co najmniej dwie inne rodziny z prawem pierwszeństwa.
Dyplomaci z obcych krajów są wdzięcznymi lokatorami, dobrze zarabiającymi, kulturalnymi i z państwową gwarancją właściwego poziomu zachowania. Tak sądziliśmy… dopóki nie zjawiła się liczna rodzina dyplomatów z najczarniejszej Afryki, pięcioro dorosłych, z których tylko dwójka mówiła po angielsku, wraz z całą chmarą dzieci. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie, jak wtopią się w naszą osiedlową idyllę. Na szczęście szybko stwierdzili, że nasz dom jest za mały. Następne odwiedziny dyplomatów, czterech wojskowych z Libii, były dla nas traumą. Umundurowani, z rękami w kieszeniach przerazili mnie nie na żarty. Zastanawiałam się, czy byli uzbrojeni. Może trzymali palec na cynglu służbowej broni. Przemierzali pokoje długimi krokami, wskazywali na pewne meble z rozkazem: „To zostaje, a to można zabrać”, mimo iż wiedzieli, że dom wynajmujemy nieumeblowany. Oni też dowiedzieli się, że mamy już innych kandydatów z prawem pierwszeństwa.
Kiedy ponownie zadzwonił telefon i mężczyzna doskonałą angielszczyzną przedstawił się jako dyplomata z Karaibów, natychmiast zaczęłam się mieć na baczności. Ale przy bliższym poznaniu kandydata obawa ustąpiła. Ciemnoskóry, ale o jasnym odcieniu, w kwiecie wieku czyli około czterdziestki, elegancko ubrany i o czarującym sposobie bycia, natychmiast wzbudził naszą sympatię. Lekko zaokrąglona sylwetka dodawała mu tylko powagi. Mężczyzna poinformował, że właśnie został mianowany ambasadorem w Szwecji i ma zamiar otworzyć pierwszą w historii tych krajów ambasadę. Nasz dom, według jego oceny nadawał się doskonale zarówno na rezydencję, jak i miejsce pracy. Ambasada w naszym domu – brzmiało to interesująco. Sześcio- może siedmioletnia córeczka, która miała dzielić z ojcem mieszkanie, uczęszczała już do międzynarodowej szkoły dla dzieci dypolomatów. Dziewczynkę poznaliśmy trochę później. Mała i o delikatnej konstrukcji ale niezwykle żywa, o skórze jeszcze jaśniejszej niż ojciec sprawiała raczej wrażenie Hinduski niż mieszkanki Karaibów. Może mama była Hinduską. Nie zadawaliśmy pytań, to była prywatna sfera pana ambasadora.
Nadszedł czas przeprowadzki, opuściliśmy dom, ambasador z córeczką przejęli go w posiadanie. Wielki stół kreślarski, którego nie zabraliśmy z sobą, miał służyć ambasadorowi jako biurko, przy którym zamierzał przyjmować swych interesantów. Parę dni później w wiadomościach telewizyjnych pokazano naszego ambasadora na zamku podczas wręczania królowi listów uwierzytelniających. Był to historyczny moment. Czas płynął, wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Od czasu do czasu, podczas naszych odwiedzin w ambasadzie, można było zauważyć ciemną męską sylwetkę, dyskretnie skrytą za węgłem. Ambasada była pod ochroną.
Pewnego razu zadzwonił telefon; zdenerwowany ambasador błagał, abyśmy natychmiast przybyli mu na ratunek. Zamknął się w domu i nie potrafił się wydostać. Okazało się, że zamknął drzwi na łancuch, ale nie zauważył, że należy nacisnąć guziczek, aby łańcuch dał się otworzyć. Próbował wydostać się oknem, ale nie był wystarczająco sprawny fizycznie albo przeszkadzała mu tusza. Innym razem pytał nas, czy jest gdzieś w pobliżu jest sklep z rowerami. W rowerze córeczki przedziurawiła się dętka i chciał jej kupić nowy. Widocznie nigdy nie słyszał, że dętkę można załatać. Nasz ambasador nie był zbyt praktyczny. Zbliżało się Boże Narodzenie i z tej okazji dostaliśmy upominek w postaci markowej whisky, pochodzącej prawdopodobnie z bezcłowych zapasów ambasady.
Zbliżała się wiosna. Żona ambasadora przebywająca czasowo w Belgii, miała przyjechać do Szwecji, by zamieszkać razem z mężem. Ucieszyłam się. Dom zawsze zyskuje kiedy kobieta zajmie się gospodarstwem. Żona okazała się przystojną blondynką, a dom natychmiast stał się bardziej przytulny i zadbany. Niestety, miała zwyczaj biegać całymi dniami w pantoflach na wysokich obcasach, które pozostawiały trwałe ślady na parkiecie i linoleum w kuchni. Podłoga uzyskała w ten sposób trójwymiarową strukturę. Niedługo potem ambasador poinformował nas, że również jego teściowa ma z nimi zamieszkać. „Dwie kobiety – to jeszcze lepiej” – pomyślałam. Żona będzie miała towarzystwo w ciągu dnia. Ale kiedy dowiedzieliśmy się, że wiekowa babcia żony połączy się z rodziną, zaczęłam zastanawiać się nad definicją przeludnienia. Mówi się, że ważnym jest, aby mieć miejsce w sercu, a wtedy znajdzie się także miejsce w domu. Ambasador z żoną spali w dużej sypialni, babcia dysponowała własnym pokoikiem, a do drugiego nabyto piętrowe łóżk. Dziewczynka dzieliła go z prababcią i spała na górze. Panie zażyczyły sobie żaluzje we wszystkich oknach. Zgodziliśmy się pod warunkiem, że zostaną po wyprowadzce lokatorów. Nie chcieliśmy mieć masy niepotrzebnych otworów we framugach okien. Ambasador zaakceptował to bez sprzeciwu.
Nadeszła zima, długa i wyjątkowo mroźna. Elektryczne kaloryfery ambasady nastawiono na maksymalny efekt, ale panie nie zaprzestały wietrzyć mieszkania. Nie należy otwierać okien na ościerz przy włączonym teromstacie. Kaloryfer ulega przegrzaniu, a wtedy wysiadają bezpieczniki, czego nasi lokatorzy doświadczali niemal codziennie. Małżonek jeździł nieustannie pomiędzy centrum handlowym, a domem aby kupować i wymieniać korki.
Na wiosnę zaskoczono nas nową wiadomością. Rodzina zamierzała sprowadzić pomoc domową z Karaibów. Dziewczyna miała zamieszkać w przylegającym do domu składziku. Ambasador poprosił. aby przynajmniej częściowo go opróżnić. aby przygotować dla niej miejsce. Westchnęłam głęboko. ale kroplą, która przepełniła czarę goryczy. był zakup psa, nie jamniczka czy mini-pudelka tylko bernardyna, ogromnego już jako szczeniak. Wtedy zerwaliśmy umowę z trzymiesięcznym wypowiedzeniem: dom zaczął pękać w szwach. Na szczęście ambasador doszedł do tego samego wniosku i rozpoczął poszukiwania obszerniejszego lokum.
Cała powyższa historia rozegrała się w okresie, gdy epidemia AIDS zaczęła się rozprzestrzeniać po świecie, a ojczysty kraj ambasadora był szczególnie mocno dotknięty. Zaniepokoiło mnie to, ale bynajmniej nie dlatego abym podejrzewała, że ambasador jest zarażony wirusem – wyglądał przecież jak okaz zdrowia. Obawa dotyczyła głównie pomocy domowej oraz licznych rodaków ambasadora odwiedzających go w interesach, osób korzystających z domowej toalety. Kiedy przejęliśmy dom z powrotem wyszorowałam i zdezynfekowałam dokładnie toaletową porcelanę. Dopiero wtedy odkryłam ślady psich zębów na wieku toalety. Wieko udało się wymienić, ale podobne ślady na drewnianym parapecie nie dały się usunąć i pozostały jako pamiątka z ambasady.
Strata może także stanowić pamiątkę. W naszym ogródku rósł krzak japońskiej wiśni, który wiosną pokrywał się chmurą różowego kwiecia. Córeczka ambasadora, istny urwis, zwykła wspinać się na wiśnię dopóki główna gałąź nie złamała się pod jej ciężarem. Krzak nigdy się już po tym nie odrodził i wkrótce usechł. Ludzie nie mają w zwyczaju szanować cudzej własności. Pocieszałam się, że żaluzje częściowo rekompensowały liczne straty i szkody. Ślady po służbowym stemplu ambasady z godłem państwa, które zdobiły teraz stół kreślarski Małżonka, były pamiątką o symbolicznym znaczeniu. Podejrzewałam, że to nie ambasadorowi obsunęła się ręka, tylko córeczce bawiącej się stemplami tatusia. Dziewczynka musiała często się nudzić ponieważ zabawiała się obrysowywaniem piórem zamków drzwi we wszystkich pokojach i tych śladów nie dało się całkowicie usunąć.
Gdyby uczciwość Małżonka nie stanęła przeszkodzie, mogliśmy stać się właścicielami prawdziwych pamiątek. W składziku odkryliśmy całą stertę obrazów, zapomnianych albo pozostawionych celowo. Największy obraz przdstawiał prezydenta z kraju ambasadora, znienawidzonego dyktatora i krwiopijcę. Portret zdobił ścianę w dużym pokoju w czasie, gdy służył on jako kancelaria ambasady. Mniejsze obrazy w jaskrawych kolorach stanowiły ciekawe przykłady naiwistycznej sztuki Karaibów. Małżonek zawiózł wszystkie obrazy do nowej siedziby ambasadora, gdzie przyjęto je… bez widocznego entuzjazmu.
Teresa Urban